Między paradoksem a światłem. Remigiusza Sobańskiego „scire leges” Artykuły

„Nie mam żadnych talentów prócz namiętnej ciekawości” – tak ponoć miał stwierdzić uczony najwyższej rangi, uznawany przez wielu za najbardziej genialnego, Albert Einstein. „Nie potrafię nic innego jak pracować” – z przymrużeniem oka co prawda, ale raczej niezwykle szczerze, jak wynikało z faktów dających się zaobserwować, mawiał inny profesor.

W obu wypowiedziach można stwierdzić istnienie elementu wspólnego. Jest nim niezwykły dystans do własnej wielkości. Drugi z cytowanych nie miał za to dystansu do wielkości człowieka, jako takiego. Nawet jeśli całe swoje życie przeszedł z piórem w ręku i tysiącami zapisanych kart, we wszystkim tym, co pisał, podkreślał, że „ma do czynienia z człowiekiem”. I to było najważniejsze w życiu Profesora Sobańskiego. Księdza Profesora. Oficjała, Wykładowcy, Autora. Profesora. Wszak podobnie jak w Królewcu pod koniec XVIII wieku mówiono „Profesor” i wiadomo było, że chodzi o twórcę filozofii krytycznej, transcendentalnej, zakładającej, że podmiot jest poznawczym warunkiem przedmiotu, że chodzi o Immanuela Kanta, tak w Katowicach wystarczało powiedzieć „Ksiądz Profesor”, „Profesor”, aby jasnym było, iż podmiotem w zdaniu jest Remigiusz Sobański.
„Między paradoksem a światłem. Remigiusza Sobańskiego scire leges”, nie może być – z założenia – wykładem stricte naukowym. Przyczyna jest banalna. Zakres znaczeniowy obu pojęć, pomiędzy którymi mówiący te słowa pragnie umieścić wielkość Naukowca, jest tak szeroki, że nawet szczegółowe uściślanie tych pojęć nie pozwoli na zastosowanie metody naukowej. Paradoks to twierdzenie logiczne, którego przeanalizowanie udowadnia jednocześnie dwie sprzeczne tezy. Logiczne, a zatem przyporządkowane ściśle określonej gałęzi wiedzy – jest nią logika – nauka normatywna, analizująca źródła poznania pod względem prawomocności czynności poznawczych z nimi związanych [Logika (gr. λόγος, logos – rozum)]. Zajmuje się badaniem ogólnych praw, według których przebiegają wszelkie poprawne rozumowania, w szczególności wnioskowania. Logika, jako dyscyplina normatywna, nie tylko opisuje jak faktycznie przebiegają rozumowania, ale także formułuje twierdzenia normatywne, mówiące o tym, jak rozumowania powinny przebiegać. Światło zaś to (co najmniej) widzialna część promieniowania elektromagnetycznego, czyli promieniowanie widzialne odbierane przez siatkówkę oka ludzkiego np. w określeniu światłocień (choć, rzecz jasna w nauce pojęcie światła jest jednak szersze). Nawet w optyce można mówić o „świetle widzialnym” i „świetle niewidzialnym”. Cóż dopiero w życiu, w którym używamy sformułowania „światło duszy”, „światło serca”, „światło rozumu”. I w nauce, i w języku potocznym zatem paradoks oraz światło mogą znaczyć coś tak bardzo „nieoznaczonego”, że – jak już zaznaczyłem – nie należy oczekiwać naukowej dysertacji o tym, co pomiędzy nimi. Stąd charakter tego wystąpienia – będącego bardziej swobodną impresją na dzień szczególnie poświęcony pamięci nieodżałowanej pamięci Ks. Prof. Remigiusza Sobańskiego.

1. Paradoks.

Okiem na rzeczywistość.
„Moralność, dzięki której prawo jest możliwe”. To tytuł rozdziału II książki „Moralność prawa”. Jej autor, Lon Fuller, to jeden z najznamienitszych wykładowców prawa uniersytetu w Harwardzie. Rozdział ten rozpoczyna od pewnej alegorii dotyczącej nieszczęsnego panowania monarchy, który „nosił dogodne, ale zbyt wyszukane, i nawet nie bardzo po królewsku brzmiące imię Rex”. Tenże władca wstąpił na tron pełen reformatorskiego zapału, sądził przy tym, że największe niepowodzenia spotkały jego poprzedników w dziedzinie prawa. Od wielu pokoleń system prawny nie uległ żadnej zasadniczej reformie. Postępowanie procesowe było uciążliwe, postanowienia formułowano w archaicznym języku z innej epoki, wymiar sprawiedliwości był kosztowny, sędziowie niedbali a czasami nawet przekupni. Władca postanowił zmienić ten stan rzeczy i przejść do historii jako świetny prawodawca. Pierwszy oficjalny krok jaki uczynił był dramatyczny, ale i pomyślny. Wobec tego, że chciał się uwolnić od starych zobowiązań, by podjąć nowe, ogłosił poddanym natychmiastowe zniesienie wszystkich obowiązujących praw, a następnie zabrał się do pisania nowego kodeksu. Wychowywany był jednak jako samotny królewicz, stąd napotkał wiele w sobie ograniczeń – w tym: niezdolność do jakichkolwiek uogólnień. Choć nie brak mu było pewności w podejmowaniu decyzji przy rozstrzyganiu poszczególnych sporów. Zdał sobie sprawę ze swojej ograniczoności, porzucił projekt kodeksu i ogłosił poddanym, że odtąd sam pełnić będzie funkcję sędziego we wszystkich konfliktach, jakie mogą między nimi wyniknąć. Miał nadzieję, że jego umiejętności rozwiną się w ten sposób, nabędzie zdolność uogólnienia i że zdoła w ten sposób stworzyć jeden system przepisów. Niestety, próba nie powiodła się – wydał setki orzeczeń, a ani on sam, ani jego poddani, nie potrafili dopatrzyć się w nich wspólnego schematu. Rex postanowił więc zacząć od innej strony. Wysłuchał wykładów o uogólnianiu. Powrócił do projektu kodeksu. Nie miał jednak pewności, czy przezwyciężył swoje uprzednie słabości, ogłosił więc poddanym, że opracował kodeks, ale pozostanie on tajemnicą państwową – tylko on i jego pisarz będą znali jego treść. Nie spodobało się to poddanym i nie dziwota. Stwierdzili bowiem, że jest rzeczą nader niedogodną, by ich sprawy sądzone były wedle praw, z którymi nie sposób się zapoznać. Kolejne pomysły były jeszcze gorsze. Poddani nie potrafili się z nimi pogodzić, chcąc mieć możliwość poznania praw z góry, by móc się do nich stosować. Pobierający nadal lekcje uogólniania Rex stworzył kodeks, który stał się szczytem niejasności – znawcy prawa orzekli, że nie ma w nim ani jednego zdania zrozumiałego dla zwykłego obywatela. Zrewidowali go prawnicy, ale okazało się, że ten z kolei był szczytem przejrzystości. Znów odbyła się demonstracja z transparenatmi – „Tym razem wszystko jest jasne – aż za bardzo!”. Zdenerwowany władca postanowił dać nauczkę poddanym i w kolejnej wersji kazał prawnikom zlikwidować wszystkie sprzeczności, ale zarazem zaostrzyć wszystkie sankcje karne i dodać długą listę nowych przestępstw. Na przykład o ile wcześniej poddany wezwany przed oblicze władcy zobowiązany był to uczynić w ciągu dziesięciu dni, tym razem miał na to dziesięć sekund. Ogłoszenie nowego prawa omal nie spowodowało wybuchu rewolucji. Kolejne rewizje prawa spowodowały, iż ogłaszane przepisy okazywały się – ze względu na upływ czasu – przestarzałe. Wiele jeszcze tym podobnych przeciwieństw przytacza autor w swojej alegorii, których powtórzyć tu nie sposób. Niemniej jednak kończy się ta historia następująco: władca umiera, znużony i rozgoryczony. Na tron wstepuje jego następca, którego pierwszym krokiem było odebranie władzy wszystkim prawnikom i oddanie jej psychiatrom i specjalistom od public relations .
Nie oceniając wartości merytorycznej tej żartobliwej bądź, co bądź historii, podkreślić jednak należy jej ponadczasowość. Zwłaszcza to zakończenie, puenta. Pierwsze wydanie książki Fullera miało miejsce w 1972 r. Upłyneło zatem prawie czterdzieści lat. Swoją drogą jest to fragment, który przywołuje w swoim dorobku również Ks. Prof. Sobański. Aby jednak nie było „nieaktualnie” przytaczam coś o wiele bardziej współczesnego: notę prasową z 30. marca 2011 r. „Prawnicy na lotnisku kuszą odszkodowaniami”. „Na świeżo przybyłych do Warszawy pasażerów spóźnionych samolotów na lotnisku czeka kancelaria prawna. I obiecuje uzyskanie kilkusetzłotowej rekompenstaty”. Pomijam dalszą część tekstu. Wniosek jest prosty – w demokratycznym systemie każdy, o ile nie narusza porządku prawnego, może zarabiać na chleb, jak uzna to za stosowne. Niemniej jednak zawsze pozostanie pewien niesmak, gdy zapomni się o paradygmacie powiązania pomiędzy prawem i moralnością.
Stan współczesnej kultury prawnej niejednokrotnie budził smutek Ks. Profesora. Używam eufemizmu – „smutek”, by nie epatować nadmiarem. Nie zapomnę jednakże nigdy, że na zadane Mu przeze mnie w roku 50-lecia pracy w Sądzie katowickim, pytania o istotę pracy sędziego (nie tylko kościelnego), o swoisty rys personalistyczny tejże pracy, o prawdę w procesie i o prawo w ogóle, odpowiedział z rozrzewnieniem następująco:

sędzia zabierający się do ferowania wyroku powinien był liczyć się z jego konsekwencjami: np. czy orzeczenie zgodne z prawdą nie przyniesie szkody (dziś powiedzielibyśmy: społecznej). Łza się w oku kręci, gdy mając w pamięci owych XIII-wiecznych pionierów europejskiego procesu cywilnego słyszę wypowiedzi współczesnych polityków (często z dyplomami prawniczymi w kieszeni) o prawie! Na tle tamtych wyglądają dość prymitywnie. Przypominają mi pozytywistów prawniczych sprzed doświadczeń serwowanych ludzkości przez reżimy totalitarne! Nie mówiąc już o maltretowaniu prawdy i o bełkocie o prawie do prawdy (o bliźnim!). (…) Zdecydowanie podtrzymuję to zdanie (że: Mam do czynienia z człowiekiem. A nie tylko z papierem). Jest prawdziwe, a jeśli odważne, to znaczyłoby, że powiedzenie prawdy wymaga odwagi. I dobrze, że tak jest, dodałbym także, że również roztropności i przezorności. Mało to zła narobili różni weredycy? A poza tym: prawda mówiona to zawsze prawda wedle przekonania mówiącego. (…) Czy Ksiądz sądzi, że zdania napisane przez kogoś jako przepisy, a potem zgodnie z procedurami nazwane „ustawą” czy „prawem”, zawsze są tak bardzo interesujące? Nawet jeśli je traktujemy jako wyraz woli prawodawcy, który nieraz bywa bytem nader nieciekawym albo też niesympatycznym? (…) A zresztą: niechże Ksiądz weźmie do ręki pierwszą z brzegu ustawę parlamentu obecnej kadencji, czy zasługuje ona na zainteresowanie jako ustawa, jako tekst? Przedmiotem nauki coś, co powszechnie oceniano (zresztą także nieraz – pośrednio – przez prawodawcę) jako bubel?

Pewna gorycz bijąca od tych słów jest zupełnie zrozumiała, jeśli wziąć pod uwagę doświadczenie lat i mądrość mówiącego oraz Jego miłość do prawa jako narzędzia pokoju, narzędzia sprawiedliwości i wyzwolenia, o którym mówiąc przywoływał ulpianowskie nomen iuris est a iustitia appellatum . Oczywistym jest, iż smutek pojawia się w sercu miłośnika czegoś/kogoś, co/kto ma coraz mniej wspólnego z samym sobą. Tym bardziej, iż Miłośnik ów potrafił tak mówić o prawie, by jego istnienie również w Kościele było uzasadnione. Nie powinien przecież wzbudzać zdziwienia fakt, iż biorąc pod uwagę źle ustawione spektrum postrzegania prawa, które lokuje prawo bardziej w kategoriach zinstrumentalizowanego narzędzia władzy, istnienie prawa w Kościele, prawa „jako takiego” – dodajmy, budziło szereg wątpliwości. I tak faktycznie się działo – głos o antynomii pomiędzy prawem i Kościołem, antynomii całkowitej, sprawiającej, iż „w prawdziwym Kościele nie może być prawdziwego prawa”, a zatem głos o pewnym paradoksie właśnie, wydawał się – w nurtach antyjurydycznych w Kościele – kwestionować sensowność istnienia prawa kościelnego. Z jednej strony istniały i istnieją te trendy, obciążone schematem myślenia profesora prawa rzymskiego i historii prawa w Lipsku, Rudolfa Sohma (1841-1917) – „prawo i Kościół są ze sobą sprzeczne” (tak zaczyna się i kończy jego główne dzieło „Prawo kościelne”) , z drugiej zaś pojawiały się i pojawiąją trendy stanowiące odwrotność – jurydyzujące Kościół, widoczne dzisiaj wśród nie tylko prawników, ale i wiernych „zainteresowanych” niektórymi jego elementami, na przykład procesem o nieważność małżeństwa . Konsekwencją bowiem takiejż jurydyzacji było i jest postrzeganie roli kanonistyki, które można określić jako funkcję wykonawczo – usługową. Jurydyzacja Kościoła, nadanie prawu kościelnemu charakteru ściśle jurydycznego (na wzór istnienia prawa w państwie), miało i ma swoje źródło w opóźnieniu świadomości kościelnej wedle świadomości prawnej. Świadomość kościelna nie podążała za świadomością prawną – pisał o tym właśnie Ks. Profesor, zwracając wielokrotnie uwagę na bardzo poważne konsekwencje tegoż zjawiska. Był pewien specyficzny rys mądrości dojrzałością – tak to nazwijmy – w tych ostatnich latach, gdy media nie przestawały tworzyć fałszywego obrazu sądownictwa kościelnego, czy procesów o nieważność małżeństwa. Mądrość to była bardzo zdystansowana, wiedząca, że nihil novi sub sole , a jednak przejęta cierpliwym tłumaczeniem na różnych przecie forach, istoty Kościoła, istoty prawa, właściwości jego stosowania.
Ks. Profesor Sobański niejedną stalówkę pewnie złamał na klarownym i ściśle spełniającym kryteria naukowe wywodzie o istocie kościelnego prawa, której dostrzeżenie musi prowadzić do wniosku, iż paradoks (prawo – Kościół) jest w gruncie rzeczy paradoksem pozornym a między prawem i Kościołem nie zachodzi relacja dyzjunkcji, stosunek przeciwieństwa. Takich pozornych relacji jest w prawie kościelnym więcej – mówimy o tym, iż w procesie kościelnym „terzieta” (trzeciość) sędziego jest jedynie pozorna, to samo powiemy o trójpodziale władzy w Kościele, który choć przecie ustanowiony na wzór Monteskiuszowego, w rzeczy samej skupia władzę w osobie ordynariusza.

2. Światło.

Przemawiający w charakterze laudatora ks. Helmut Juros w trakcie ceremonii wręczenia Ks. Profesorowi Sobańskiem nagrody „Lux ex Silesia”, stwierdził:

Są różne „ciemności”, w tym także duchowe. Te trudniej jest zauważyć. Tak jak śmiercionośne promieniowanie pierwiastków radioaktywnych nie swędzi, tak też nieuświadomione zaciemnienie umysłu i serca może pozostać zakryte, a przez to – tym bardziej niebezpieczne. W liturgii co dopiero odprawionej Mszy św. modliliśmy się, aby Pan Bóg zachował nas od wszelkiego „zamętu”. Zamęt myślowy, duchowy smog czy mroczny umysł jest gorszy od ciemności nocy, w których czasami pogrążona jest dusza. W nocy bowiem już tkwi nadzieja, że znów zaświta światło i że nas oświeci. Światło pochodzące od prawdziwych dokonań księdza profesora Sobańskiego przede wszystkim rzuca strumienie pod nasze stopy, aby kroczyły po pewnym gruncie. Jego światło rzuca jednak także kontrastowe cienie. W ten sposób przestrzega przed mrocznymi przepaściami i przed uwodzicielską mgłą unoszącą się nad bagnami nihilizmu aksjologicznego i nad jurydycznymi anomiami.

Światło pochodzące od dokonań Profesora… Statuetka wręczana laureatom tejże świetlanej nagrody, przedstawia św. Jacka. Nie dziwota, skoro tak go nazywano, skoro Ślązak, skoro wielki Ślązak. Jest jednakże w tej figurce świętego pewien nadzwyczajny rys. Otóż Jacek, co świetnie oddał artysta, jedną nogą jest bardzo stanowczo oparty na podłożu, na ziemi. Druga jakby powoli, do kroku zginała kolano. Niezwykłe wrażenie ruchu. Przypatrywałem się tejże nagrodzie niedawno i nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, iż takim „Jackiem”, takim „światłem ze Śląska” był Ks. Profesor. I nie tylko dlatego, iż mawiał, że jedyne, co potrafi, to pracować. I nie tylko dlatego, że w jednym z programów telewizyjnych stwierdził: Jestem uwrażliwiony na wszystko, co jest powolne, a w cytowanej już tutaj rozmowie dodał: reaguję „alergicznie” na ślamazarność. Był nim przede wszystkim dlatego, że nigdy, przenigdy, nie przestał kroczyć, posuwać się naprzód, zdobywać kolejne przestrzenie rzeczywistości. To „światło ze Śląska”, zupełnie jak Odrowąż. Światło z Miasteczka Śląskiego. We wspomnianej laudacji ks. prof. Juros stwierdził również:

… nazwa nagrody Lux ex Silesia i fakt przyznania jej księdzu profesorowi Sobańskiemu z Miasteczka Śląskiego kojarzy się ze Śląskiem bardziej w sensie metodologicznym, niż kartograficznym. W procedurze przyznawania tej nagrody, Śląsk jest tu tylko pewnym z góry przyjętym aksjomatem. Trzeba jednak przyznać, że w odniesieniu do naszego Laureata jej nazwa Lux ex Silesia z pewnością jest bardziej wymowna, niż posiadane już przez niego inne odznaczenia (…) Śląsk Sobańskiego jest obszarem kulturowym, leżącym gdzieś między Rzymem, Bolonią, Paryżem, Moguncją, Pragą i Krakowem. Wymienione tu nazwy miast, których listę można by wydłużyć, pełniły rolę duchowych przystanków w jego życiorysie. Niejako na podobieństwo św. Jacka Odrowąża z Kamienia Śląskiego, nosi w swoim umyśle i sercu szlaki dalekich dróg, które wywodzą się z antyku filozofii helleńskiej i prawa rzymskiego, prowadzą poprzez filozofię scholastyczną i sumy teologiczne średniowiecza do nowożytnego racjonalizmu oświecenia i scjentystycznego neopozytywizmu (post-) nowoczesności. Dziś jego Śląsk leży w sensie politycznym w zjednoczonej Europie regionów i ojczyzn. Ziemię tę wiązały w jedność z całą Europą nie tylko szlaki handlowe kupców i rzemieślników, lecz przede wszystkim drogi duchowych kontaktów między klasztorami, sanktuariami, uniwersytetami i domami dynastycznymi. Tędy właśnie przebiegały pielgrzymie szlaki św. Jakuba i drogi cysterskie, drogi do Rzymu i Ziemi Świętej.
Życiorys naukowy Księdza Profesora wspiera się na tej historii. Właśnie tu tworzyli przed nim wybitni myśliciele, filozofowie, teologowie, naukowcy, artyści, architekci, pisarze i poeci – mistycy i humaniści. Laureat ma świadomość, że stąd, ze Śląska, wyszli wybitni uczeni – liczni laureaci nagrody Nobla. Tego obrazu Śląska nie zdołają zamącić nawet surowe sądy o tej ziemi, jakie wydał chociażby Goethe w swych listach z podróży do Tarnowskich Gór – miasta skądinąd sympatycznego dla Laureata (…). Śląsk Sobańskiego jest bowiem typem idealnym, katalizatorem i punktem przecięcia się różnych prądów ideowych. Tak jak w przeszłości Śląsk nie był habsburską czy pruską marchią, a dziś nie stanowi „kresów Rzeczpospolitej”, ani nie pozwala siebie traktować na podobieństwo guberni zarządzanej centralnie, tak kulturowy Śląsk naszego Laureata nie ma nic wspólnego z prowincjonalizmem.

3. Scire leges.

Pomiędzy dwiema rzeczywistościami: paradoksem i światłem, przy okazji tegoż zacnego posiedzenia, chciałbym zobaczyć jeszcze raz postać Profesora. Jest wiele niezwykłych cech Jego wielkości, które przywoływać by można długo i niejedna książka, niejdno sympozjum, niejedna konferencja naukowa, będą im pewnie poświęcone. To jednak, co najbardziej określa Go jako Mistrza, jest – moim zdaniem – do ujęcia w sformułowaniu: „troska o formację”. Mistrz formuje, nie tylko uczy. „Scire leges” miało dla Niego charakter o wiele głębszy niż poznanie intelektualne – pewnie stąd ten niepokój, rozgoryczenie wobec pojawiających się czy wręcz panujących praktyk zarówno prawodawczych, jak i na gruncie stosowania prawa.
Scire leges oznacza znać prawa. Owo „znać” – jak często zrozumienie tego, co znaczy „znać” nastręcza nam kłopotu. I jak wiele faktycznie może znaczyć. U św. Jana „znać Jezusa” oznacza odwrócić się od grzechu. Dla Maryi „znać” męża oznaczało pozostawać z nim w intymnej relacji małżeńskiej. Znać prawo…
Zwracał uwagę Ks. Profesor Sobański na fakt, iż już na starożytnych synodach, podkreślających konieczność – zwłaszcza wśród duchownych – znajomości Pisma św. i kanonów, zwracano uwagę na konieczność wydobycia sensu słów, odwołując się przy tym do prawa rzymskiego, w nim zaś do słynnej maksymy „Scire leges non hoc est earum verba tenere, sed vim et potestatem” . Prawa rzymskiego nie postrzegano bowiem jako produktu dawnej, przebrzmiałej epoki historycznej, lecz widziano je w analogii do Biblii: jako miejsce ponadczasowej mądrości prawniczej – prawa „objawionego” dla wszystkich czasów. Corpus iuris to dzieło doskonałe, zawarte w nim prawo uchodziło za niezmienne, idealne. Do tego ideału należało dotrzeć przez egzegezę tekstu, pozwalającą poznać jego dokładne znaczenie: scire leges jako środek odkrycia ideału prawa. Nie wszystkie jednak jego wskazania dały się pogodzić z chrześcijańską doktryną. I właśnie kwestia pierwszeństwa zasad chrześcijańskich wraz z chrześcijańskim pojęciem słuszności i sprawiedliwości czy też dyspozycji zawartych w prawie stała u tła toczonych przez bolońskich glosatorów dyskusji na temat ius aequum i ius strictum. Dyskusje te nie zakończyły się jednak wśród nich, toczyły się przez wieki, zaś Ks. Profesor zwracał uwagę na ciągłą aktualność problemu, nie tylko zresztą w publikacjach ściśle naukowych. Napisał tak:

Przywołałem początki kształtowania się europejskiej tradycji prawnej i epokę klasyczną historii prawa w Europie dla przypomnienia, że znajomość ustaw to znajomość narzędzia, środka prowadzącego do określonego celu. Ustawy i inne akty normatywne to bezpośredni przedmiot wiedzy prawniczej, przedmiot narzędny, zorientowany na prawo: scire leges ut ius dici potest. Nie chodzi o to, by stosujący prawo oddawali się filozoficznym rozważaniom o prawie, ani by wszczynali poszukiwania ideału prawa, ani też by wznosili się przed przepisy czy stawiali sobie przy każdym przepisie pytanie o jego słuszność. Warto natomiast mieć tę świadomość, że europejska historia prawa to ciągłe stawianie pytania, co to jest słuszne prawo, jak je poznać i jak je zrobić. Pytanie o słuszność prawa i w prawie wcale nie zdezaktualizowało się. Współczesne problemy prawa niesłusznego nie różnią od tych, z którymi borykali się średniowieczni legiści i kanoniści – i w tej kwestii ich rozważania, wątpliwości oraz propozycje pozostają nadal aktualne. Na powagę problemu zwracał uwagę m.in. Jan Paweł II, o jego doniosłości i złożoności świadczy nieprzebrana literatura. Po próbach wymanewrowania problemu słuszności z optyki prawniczej, w sposób skrajny w postaci „czystej teorii prawa”, a także po tragicznych doświadczeniach bezprawia kamuflowanego stanowionym prawem, nie podnosi się wątpliwości, że prawo ma być słuszne. Dotyczy to zarówno samego prawa, jak też jego stosowania. Zwłaszcza gdy chodzi o stosowanie prawa, trzeba mieć wciąż na uwadze rzymską przestrogę, że znajomość prawa nie może ograniczać się do rozpoznania słów. (…) już Pomponiusz zauważył, że nie może ostać się prawo, jeśli nie ma jakiegoś biegłego w prawie, który by codziennie wyprowadzał je na lepsze . Wymaga to – oczywiście – odpowiedniej formacji i odwagi. Co dotyczy w równej mierze prawników i kanonistów.
Kończę to wystąpienie będące rodzajem hołdu w sposób – proszę o wybaczenie – dość osobisty. Krótka refleksja i westchnienie.
Refleksja: Król, który chciał przejść do historii jako genialny prawodawca umarł, znużony i rozgoryczony. Na tron wstąpił jego następca, którego pierwszym krokiem było odebranie władzy wszystkim prawnikom i oddanie jej psychiatrom i specjalistom od public relations.
Westchnienie: Księże Profesorze, pamiętaj o nas w niebie. I poproś Pana Boga, żeby prawa które regulować będzie naszą codzienność nie tworzyli ani jedni, ani drudzy.

25
Kwietnia

Autor wpisu

xap xap